Strona Główna

Nasz program

O nas

Forum

Galeria zdjęć

PIONIERZY

Kontakt
Artykuły:
Jan Włodarek
Historia
Sylwetki
Wywiady
Porady
Trening
Dietetyka
Medycyna
Wspomaganie
Sterydy
Ośrodki
RÓŻNE
Statystyka
Odwiedziło nas:
10031689
osób.
Oni są z nami:
Dużo energii poświęciłem kulturystyce. Z Zb. Małachowskim rozmawia J. Włodarek

(Na zdjęciu Zbyszek Małachowski w mistrzowskiej formie, 1973 r. Fot. z arch. Z.M.).

Zbigniew Małachowski był utalentowanym kulturystą odnoszącym największe sukcesy w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Wcześniej uprawiał zapasy i boks. Wyróżniał się pasją do ćwiczeń, był wytrwały w treningu. Został reprezentantem Polski w kulturystyce.
Gdy tylko nadarzyła się okazja wyjechał do Chicago, aby tam pracować za godziwe wynagrodzenie. Początki były trudne. Doskonalił znajomość języka oraz z determinacją zdobywał nową umiejętność precyzyjnej obróbki i układania płyt marmurowych na ścianach budynków. Jednocześnie wieczorami ćwiczył rekreacyjnie w miejscowym klubie kulturystycznym. W Stanach pracował długie lata.
Jest zadowolony z życia, to co sobie zaplanował wykonał. Dziesięć lat temu wrócił do Polski i prowadzi wraz z żoną własny agroturystyczny pensjonat oraz bar przy ujściu Wisły do morza.
Lata uprawiania kulturystki uważa jako radosny okres swojej młodości, w którym nauczył się rzetelnego podejścia do pracy zawodowej, stał się konsekwentnie dążącym do celu, mocnym psychicznie. I właśnie o tym oraz jego drodze życiowej, rozmawiałem z nim w Mikoszewie.

Oglądając Twoje zdjęcia kulturystyczne z młodości przypuszczam, że okres ćwiczeń siłowych uważałeś za fantastyczną przygodę?

Wówczas to przez kilkanaście lat wszystko w życiu wydawało się łatwe do osiągnięcia i przyjemne, bo niby przychodziło bez trudu. W szkole wystarczyło się uczyć, zaś w piwnicznej siłowni przy ulicy Żeromskiego w Bielawie ćwiczyć sprzętem chałupniczo wykonanym ( bo innego nie było), a o tym co będzie później nikt z nas nie myślał.
Czasami wyciągam pudło ze swoimi zdjęciami przechowywanymi na strychu w mojej mini siłowni, by powspominać młodość. Upłynęło ponad sześć lat kiedy je ostatnio przeglądałem i szczerze się wzruszyłem. Jestem na nich młody z gęstymi włosami w kulturystycznych pozach wśród kolegów z siłowni, którzy tak jak ja byli zafascynowani ćwiczeniami siłowymi.

Nastoletni marzyciel…
Miałem 17 lat i marzenia, że zostanę znanym kulturystą, umięśnionym jak Serge Nubret, a za sobą miałem dwuletni staż treningowy zaliczony w bliskiej mi piwnicznej „siłowni”. Wspomniane zdjęcie młodego chłopca z poważną miną w pozie „szkatuły”, zachowało się z mojej pierwszej sesji fotograficznej wykonanej przez kolegę, który jako jedyny z naszej „paczki” miał aparat fotograficzny.
W następnych latach na zdjęciach utrwaleni zostali moi koledzy, instruktorzy, działacze z siłowni TKKF „SOWA” Bielawa w której ćwiczyłem do końca 1976 roku, a która dalej funkcjonuje. Czesław Wojtas, Edward Sroka i Tadeusz Garndt (instruktorzy) Szczepan Jankowski, Jan Spisz, Józef Miłaszewski, to byli wielcy pasjonaci ćwiczeń kulturystycznych. Niektórzy z nich już nie żyją, inni rozjechali się po świecie.

W 1970 r. spotkaliśmy się na zawodach w Łodzi, na których młodzi nowi zawodnicy mieli zająć pozycje mistrzów.
I ja się zaliczałem do ambitnych „wilczków”, mających już sukcesy w kategorii juniorów. W mistrzostwach Polski „Sopot-69” zająłem trzecie miejsce. Zwyciężyłem w Radomiu w „IV Zlocie Kulturystów”, a na koniec roku redakcja „SdW” sklasyfikowała mnie na drugim miejscu w „chalang’u” za Andrzejem Balcerzakiem z Gdyni w kategorii do 173 cm. To dodało mi skrzydeł i utwierdziło w młodzieńczej pewności, że „dokopię staruchom”!

Wysoko uleciałeś na tych skrzydłach?
Niestety zabrakło mi „pary” w mięśniach i doświadczenia. Wylądowałem na piątym miejscu ulegając tobie oraz Stefanowi Krajewskiemu, Stanisławowi Ptaszyńskiemu oraz młodemu Bronisławowi Wagnerowi z Wrocławia. A przecież nie startował weteran Antoni Kołecki, borykający się ze skutkami wypadku na motorze.

W następnych latach było znacznie lepiej.
W mojej kategorii ubyło mi kilku mocnych zawodników, którzy zrezygnowali z uprawiania wyczynowej kulturystyki. Ze „starych” pozostał tylko 37- letni Antoni Kołecki i o 10 lat młodszy Stanisław Ptaszyński. Ale za to przybyło kilku dobrych młodych i utalentowanych zawodników, m.in. Edmund Przybył.

I zacząłeś odnosić sukcesy.
W 1971 roku zwyciężyłem w swojej kategorii w „V ogólnopolskich zawodach” w Radomiu. Puchar, dyplom i nagrodę rzeczową w postaci sporej puszki amerykańskiej proteiny otrzymałem z rąk samego Bena Weidera – prezydenta federacji kulturystów (IFBB). W tym samym roku byłem reprezentantem Polski w meczu z kulturystami Czechosłowacji, które odbyły się w Mariańskich Łaźniach. W swojej kategorii uplasowałem się na trzecim miejscu przegrywając ze znakomitymi zawodnikami: Ladisławem Klerim i Ladisławem Satiną, ale wyprzedziłem Stanisława Ptaszyńskiego - reprezentanta Polski. Za te osiągnięcia zostałem wytypowany przez redaktora Stanisława Zakrzewskiego do wyjazdu na światowe mistrzostwa kulturystów w Paryżu. Nie udało się, bo na czas nie dostałem paszportu.

Puszka proteiny wraz z dyplomem od Prezydenta Bena Weidera dziś może budzić wesołość, ale czy wtedy jego gest był doceniony przez Ciebie?
Nagroda puszka markowej proteiny zrobiła największe wrażenie na moich kolegach z siłowni. Był to „towar” wymarzony, ale niedostępny na naszym rynku. Miała ona czarnorynkową wartość średniej miesięcznej pensji pracownika w zakładzie w którym pracowałem. Potrzebowałem pieniędzy na wydatki związane z bieżącym życiem, więc po zakończeniu zawodów proteinę korzystnie sprzedałem koledze. Żałowałem tego później, bo on nie dał mi poczuć smaku prezydenckiego prezentu.

Pewnie przydałaby się ta proteina rok później w okresie Twoich przygotowań do startu w mistrzostwach Europy kulturystów w Essen.
Bardzo i to raczej kilka puszek. Po warszawskich eliminacjach, w których pokonałem utytułowanego w kraju Henryka Szczepańskiego wraz z Pawłem Przedlackim zostałem wyznaczony do startu w mistrzostwach Europy. I aby tam w rywalizacji z najlepszymi zawodnikami dobrze wypaść, to nawet należało w ramach przygotowań skorzystać z proteiny. Mnie nie było stać na sprowadzenia tej odżywki, a władze TKKF nie widziały potrzeby jej fundowania, na zawody pojechałem po diecie z pracowniczej stołówki.

Czułeś się na siłach dorównać najlepszym?
Ambicji nam nie brakowało. Tuż przed zawodami szlifowaliśmy formę ćwicząc dwa razy dziennie na kilkudniowym zgrupowaniu w stolicy. Pomimo swojskiej diety w skrytości liczyłem na miejsce blisko finału, zaś Paweł Przedlacki, będący jakby w amoku, często powtarzał muszę być w gronie najlepszych! Na miejscu jednak trochę „spuściliśmy” z naszych planów, bo na starcie w naszej kategorii zjawiło się 40 rywali.

Jak wypadliście?
Nie dostaliśmy się do finału. Zostałem sklasyfikowany w grupie zawodników, której przyznano miejsca od 16 do 20, a Paweł znalazł się wśród zawodników grupy z miejscami od 10 - do 15. Ten wynik nie był zaskoczeniem dla Aleksandra Bondarczuka kierownika naszej reprezentacji, gdyż główny cel naszego startu miał charakter szkoleniowy. W jego ocenie był to sukces, zwarzywszy, że był to nasz debiut na tego typu zawodach oraz, że w kraju stosowaliśmy amatorskie metody przygotowywania się do tej imprezy. Mimo tego udało się nam wyprzedzić wielu dobrych zawodników z Europy Zach. Nie byliśmy tam statystami.

Czego się wtenczas nauczyłeś?
Wszystko było dla mnie nowe i oszałamiające swoim wymiarem i poziomem. Udział w tej imprezie, był znakomitą okazją zapoznania się ze światową kulturystyką w najlepszym wydaniu sportowym. Zobaczyłem jak można perfekcyjnie i ciekawie zorganizować tej rangi imprezę.
Starałem się mieć oczy z tyłu głowy, obserwować, np., w jaki sposób najlepsi szybko rozgrzewają mięśnie, tuż przed wejściem na scenę. Było to tzw. „pompowanie”, mięśnie „rosły w oczach”. Dużo skorzystałem podpatrując techniki poruszania się i pozowania rywali. Widziałem zmagania na scenie, a za kulisami słyszałem kłótnie (śmiech) najlepszych zawodowych kulturystów świata biorących udział w konkursie „Mr Olympia”, oraz kobiet walczących o tytuł „Miss Olympia”. Doświadczenie wyniesione z tej imprezy oraz z odwiedzin w niemieckich klubach dla kulturystów wykorzystałem w moim treningu i rywalizacji w krajowych zawodach.

Największe zainteresowanie publiczności wzbudził konkurs zawodowców
Prezentacja nadmiernie umięśnionych mnie jakby zahipnotyzowała, oglądałem ją w milczeniu, nieobecny i głuchy, siedzący w środku niesamowitej wrzawy pięciotysięcznej publiczności.
Pozowanie Arnolda Schwarzemeggera, Sergio Oliva, Franka Zane, Serge Nubreta, którego w Polsce oglądałem w filmie pt. „Przybycie tytanów”, wyzwoliła fale ogłuszających oklasków - entuzjastycznego dopingu widowni, mieszające się z wyciem, krzykiem i gwizdami, bo przerosty mięśniowe mogły również wywołać krytyczną ocenę.

A jak Ty oceniłeś ich sylwetki?
Z mieszanym odczuciem. Frank Zane czy Serge Nubret doprowadzili swoje ciało do perfekcyjnej budowy o klasycznych proporcjach. Widok pozostałych zawodników mógł zniechęcać do uprawiania kulturystyki. Będąc amatorem, który bawi się w wyczynowe uprawianie kulturystyki wiedziałem już, że nigdy nie rozbuduję swoich mięśni na miarę tych jakie mieli uczestnicy Mr Olympia. Nie było mi w głowie, aby stać się zawodowym kulturystą - mięśniowym robotem karmionym anabolikami, które oni spożywali bez ograniczeń, co stało się normą w środowiskach kulturystów Europy Zach. oraz USA.

Kulturystyka którą zobaczyłeś w Essen mogła jednak podobać się, gdyż została pokazana jako wielkie widowisko z udziałem najlepszych amatorsko uprawiających ją zgrabnych kobiet i zawodowców?
To było wielkie „Show” sportowo – rozrywkowe, mające przynieść optymalny zysk finansowy organizatorom tej imprezy. Większa część widowni była zastawiona stolikami, przy których oglądający występy zawodników i prezentacje zgrabnych dziewcząt, przeplatane występami zespołów akrobatyczno – cyrkowych, mogli spożywać posiłki przy tym popijać piwo i inne napoje. Można powiedzieć, że widownia była wielką restauracją. W pomieszczeniach zaplecza hali były stoiska różnych firm, w których można było kupić to wszystko co było potrzebne aby ćwiczyć kulturystykę w domu lub w siłowni.

Kupiłeś coś?
Drobiazgi dla znajomych. Dieta TKKF-u była skromniutka, a ja nie miałem przeszmuglowanych przez granicę marek ani dolarów. Miałem jednak „skarb”, kilka fotek zrobionych z Schwarzeneggerem, Nubretem, Zane i Olivą. Niestety w drodze do Polski gdzieś się zagubiły.

Z polskich kulturystów nikt nie widział takich biesiadno – sportowych imprez dla kulturystów?
Pewnie nie. U nas zawody były dla tych którzy jeszcze niedawno byli chałupnikami w tym sporcie i chcieli rywalizować z innymi. Na ogół poziom sportowy był amatorski, zaś organizacja takiej imprezy opierała się na skromnej dotacji z TKKF lub władz miasta, a przeprowadzano ją społecznie dla mieszkańców danej miejscowości, z bezpłatnym wstępem na salę. Nie ma się co temu dziwić, bo nawet bez poczęstunku na takie imprezy „waliły” tłumy i władza ich witała. Miało to duży urok socjalistycznej rzeczywistości i naszej wspaniałej młodości (śmiech).

Podobno Arnold Schwarzenegger po zakończeniu imprezy złożył propozycję waszemu kierownikowi, że może przyjechać do Polski i nauczyć naszych zawodników jak dojść do rozmiarów jego mięśni?
Nie dosłownie. Byłem przy tym, jak Arnold wyraził życzenie, żeby zaprosić go do Polski, to on w naszym kraju da kilka pokazów (show) i podzieli się swoim doświadczeniem z naszymi kulturystami.

Niebywałe? Tak bezinteresownie?
W tym czasie startował on już w „stajni” zawodowców i był „na garnuszku” Joe i jego brata Bena Weidera, którzy byli b. zainteresowani, aby Polska kulturystyka znalazła się w ich sportowo – handlowych wpływach. Można powiedzieć, że Arnold spełniał misje swojego pracodawcy, a od TKKF-u chciał tylko zwrot kosztów przelotów i utrzymania w „Grand Hotelu”, najlepszym wówczas hotelu w Warszawie. Koszty te jednak jak na owe czasy dla naszego towarzystwa krzewienia kultury cielesnej były niebotyczne. Przypuszczam, że gdy ta jego oferta została odrzucona poleciał do innego kraju propagować amerykańską kulturystykę.

Jak w rodzinnym mieście oceniono twój udział w tych zawodach?
Ukazało się kilka przyjemnych dla mnie artykulików w miejscowych gazetach oraz w resortowej gazecie branży włókniarzy Bielawy. Spotkało mnie też wyróżnienie ze strony władzy miejskiego sportu (RTKKR-u), która przyznała mi nagrodę pieniężną w wysokości 10 tysięcy złotych, a to były duże pieniądze.

Jak dalej potoczyła się Twoja kariera w kulturystyce?
Byłem na fali. Wygrywałem ogólnopolskie zawody w Radomiu, Katowicach, Wrocławia, Bielawie, Świdnicy, Jelczu. Między innymi dwukrotnie pokonałem Antoniego Kołeckiego - trzykrotnego mistrza Polski. Brałem udział w pokazach kulturystycznych w zakładach pracy, domach kultury i na festynach. Przez trzy miesiące ćwiczyłem w siłowniach NRF, ucząc się nowinek z zakresu metodyki treningu, diety i odnowy organizmu. W tym czasie, jak na krajowe warunki miałem dobrze rozwinięte mięśnie. W obwodzie: bicepsów 48 cm, kl. piersiowej -128 cm. W konkurencjach siłowych ważąc 86 kg osiągnąłem dobre rezultaty: wyciskanie leż. szt. – 182,5 kg, przysiad – 210 kg.




( Na zdjęciu: Zbyszek Małachowski w wieku 17 lat. Fot. z arch. Z.M.).

Jak wówczas trenowałeś?
Bardzo intensywnie 5 razy w tygodniu po 3 godziny. Po kilku latach zrozumiałem, że był to błąd i nie był właściwy kierunek do dalszych sukcesów. Ufny wzorowałem się na treningach najlepszych niemieckich kulturystów i profesjonalistów amerykańskich, którzy oprócz trenowania kulturystyki jednak nic nie robili zawodowo.

A Ty jaki miałeś zawód?
Pracowałem w wyuczonym zawodzie mechanika. Później przerzuciłem się na „lepszy chleb” podejmując pracę w restauracji na stanowisku kierownika sali. Przybywało lat i problemów bytowych. Ożeniłem się, ze wspaniałą kobietą, starałem się o mieszkanie. Kulturystyka w moich priorytetach zaczęła powoli schodzić na dalszy plan.

W archiwalnej gazecie włókniarzy pt. „Krosno” podano, że za zasługi w kulturystyce od miasta dostałeś mieszkanie, co obecnie jest niemożliwe.
Wtenczas było łatwiej niż obecnie dostać mieszkanie od miasta. Dwa lata temu od znajomego z Łodzi dowiedziałem się, że mistrz strongmenów Pudzian chciał w tym mieście za „fryko” dostać mieszkanie, co odbiło się za oceanem echem śmiechu polonusów interesujących się sportem. A to, że ja 38 lat temu dostałem mieszkanko kawalerkę z oknami na bielawski Rynek jest faktem. To Henryk Lang prezes Ogniska TKKF Bielawa, którego byłem zawodnikiem, załatwił mi przydział tego „gniazdka”. Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem i jest niezapomnianym wydarzeniem w moim życiu.

Zacząłeś lepiej zarabiać?
Wspomniałem, że zmieniłem pracę, zatrudniając się w dużym lokalu gastronomiczno - rozrywkowym, w którym ruch trwał w dzień, dużo większy w nocy a wówczas miałem wyczerpujące zajęcie. Owszem miałem dobre wynagrodzenie ale charakter pracy był uciążliwy, bo przecież trafiali się goście znani w okolicy z szemranych interesów i chęci do awantur. Szczególnie z soboty na niedziele byłem w napięciu, bo często trzeba było z pomocą dwumetrowego pracownika lokalu „potrenować” perswazją lub fizycznie z agresywnym gościem lub zawianymi biesiadnikami. Po takich ćwiczeniach następnego dnia nie zawsze miałem chęć walczyć z żelazem na siłowni.

To wówczas nadano ci pseudonim „bokser”?
To wcześniejsza historia. W latach 60-tych zachęcano młodzież do uprawiania sportu. Podobnie było w mojej szkole. Uczyłem się a wieczorami uprawiałem zapasy, miałem talent. W każde wakacje obowiązkowo zaliczało się praktyki zawodowe i przy tej okazji należało po pracy zajmować się sportem. Jednego roku wysłano całą klasę do Bielska, a ze rozrabialiśmy na mieście, to od miejscowych dostaliśmy „po kościach”. Następnego dnia cała klasa bez przymusu zapisała się do miejscowej sekcji boksu prowadzonej przez Zygmunta Pietrzykowskiego. Było to jak z deszczu pod rynnę, gdyż każdego dnia trener dawał nam solidmy wycisk. I tu błysnąłem talentem, wygrywając kilka walk i to przed czasem.
Po powrocie do Bielawy starałem łączyć treningi bokserskie z zajęciami w sekcji zapaśniczej. Nadmiar zajęć mnie zniechęcił i zrezygnowałem z zapasów, a po roku i z boksu. Ale gdy byłem już dobry w kulturystyce miałem okazje sprawdzić się z prawdziwym bokserem (śmiech).

Pewnie nie wygrałeś?
Miałem zamiar. Czułem dynamiczną siłę w mięśniach, ale nie miałem sposobności na jej wypróbowanie. Często przemieszczałem się pociągiem jadąc na zawody lub pokazy kulturystyczne. W czasie jednego z takich przejazdów w towarzystwie kolegów z „Sowy” - siedząc wygodnie w przedziale - poczułem smrodliwy dym papierosów unoszący się od dwóch facetów stojących na korytarzu. A że sam nie paliłem, bo wówczas byłem ekologiczny, wzburzony zerwałem się z miejsca i ostro zwymyślałem palaczy. Jeden z nich machnął ręka, jakby odganiając muchę i spokojne odszedł do swojego przedziału. Tego było mi za wiele, ruszyłem za nim, aby „spuścić mu łomot”. Drugi z kopcących wyczuł zbliżającą się „drakę”, uśmiechnął się, zgasił papierosa, pogodnie wprosił się do naszego przedziału i powiedział: „zostaw w spokoju Tadeusza Walaska, właśnie jedziemy na ligowy mecz”.

Odpuściłeś?!
A co miałem zrobić, rzucić się na utytułowanego mistrza boksu i dostać solidne „manto”. Koledzy z przedziału parskneli śmiechem i od tego wydarzenia towarzyszy mi przezwisko „bokser”, które jednak pielęgnuję i utwierdzam, jak zajdzie potrzeba.

Lubisz walczyć?
Mój indywidualizm był zespolony z chęcią ciągłej walki o lepszą przyszłość. W sporcie, często rywalizowałem, na własne życzenie. W dorosłym życiu musiałem szczególnie ciężko walczyć o byt. Nie były to komfortowe sytuacje bo wymagały maksymalnej koncentracji, wysiłku i pokory. Odczuwałem również lęk, że coś się nie uda, np. z powodu nagłej choroby. Śniły mi się takie nieprzyjemne sytuacje, wtedy budziłem się, wypijałem szklankę wody i spokojnie zasypiałem już pogodnie „myśląc” o tym co miałem wykonać. Za dnia na ogół wszystko dobrze się układało.

W kulturystyce szło ci bardzo dobrze. Redaktor Stanisław Zakrzewski przepowiadał ci dalsze sukcesy. Miałeś mieszkanie, dobrze zarabiałeś, co więc spowodowało, ze podjąłeś decyzję o zakończeniu kariery sportowej i stałeś się emigrantem?
Praca w lokalu rozrywkowym, była ryzykowna na co zwracała mi uwagę moja żona, więc bez żalu zrezygnowałem z pracy. Uprawianie wyczynowej kulturystyki, stawało się zbyt dużym obciążeniem finansowymi i bez przyszłości na lepsze życie. W 1977 roku, po naradzie z żoną skorzystałem z zaproszenia ciotki, kupiłem bilet w jedną stronę do Chicago, aby tam legalnie zarobić na utrzymanie w Polsce rodziny i coś odłożyć na kupienie domu w Polsce gdzieś nad morzem.

Wylądowałeś na amerykańskim lotnisku, ufnie i spokojnie spoglądając w przyszłość?
Rozbolała mnie głowa, bo przez cały czas lotu myślałem, jak sobie poradzę w „amerykańskim raju” nie znając języka i mając mgliste pojęcie o tym co tam będę robił.

Pesymistyczna wizja.
Ciotka to co obiecała, załatwiła w nadmiarze. Następnego dnia rano kierowcy taksówki o żółtym kolorze podałem kartkę z adresem i po 30 minutach wysiadłem punktualnie o umówionej godzinie przed sklepem i zarazem zakładem kamieniarskim w bogatej żydowskiej dzielnicy. Dalej było w iście amerykańskim tempie. W progu powitał mnie suchy i przygarbiony właściciel, kalecząc po polsku: - „zgadza się, jesteś kawał chłopa i pewnie silny. Podobno i z bystrym rozumem, to nie stój jak na weselu, bierz się za robotę, bo przez godzinę będą bardzo zajęty”, po czym ze stertą gazet pod pachą wszedł do WC z przyciemnionymi szybami. Oniemiałem, co mam robić w sklepie zastawionymi regałami i stojakami na których były wyeksponowane płytki glazury, tarakoty różnych kształtów oraz duże formaty płyt kamiennych o różnej strukturze.

Uciekłeś?
Miałem taki zamiar, bo nikt dotychczas nie przyjmował mnie w ten sposób do pracy. W socjalistycznym kraju pisałem podanie, życiorys, kierownik uświadamiał mnie o zakresie i obowiązkach w pracy. A tu na dzień dobry, bez żadnych papierów i instruktarzu miałem przystąpić do roboty, odkurzać kamienie?

Stałeś jak słup?
Zacząłem uważnie rozglądać się po sklepie i regałach, na których w blasku światła elektrycznego mieniły się marmury, granity i inne naturalne kamienie, których nigdy wcześniej nie widziałem. Zachwycały. W dotyku były chłodne, idealnie wyszlifowane lub fantazyjnie chropowate. Miałem swój dobry zawód mechanika, przypuszczałem, że w Stanach będę go dalej wykonywał. Stało się inaczej, bo właśnie w tym sklepie odkryłem swoje zawodowe przeznaczenie.
Nie dano mi czasu na dalsze rozmyślanie, otworzyły się drzwi sklepowe, w nich ukazały się dwie starsze panie jazgoczące w dziwnym języku nie podobnym do angielskiego.

One utwierdziły cię w słuszności, że kamień to przyszłość?
Przyczyniły się do tego. One jak na swój wiek, szybko poruszały się miedzy stojakami trajkocząc w swoim języku i co chwila uśmiechając się wskazywały palcem na płytki, a ja kiwałem głową wypowiadając jedno ze niewielu znanych mi słów „wonderfull”!

I to zadecydowało, że otrzymałeś pracę?
Właściciel odsiedział swoje, przeczytał gazety - co jak się dowiedziałem później - było jego codziennym rytuałem. Wypadł gwałtownie ze swego przybytku. Twarz mu się wypogodziła i nawet się uśmiechnął do klientek a następnie do mnie, gdy one złożyły duże zamówienie. A ja zdałem „egzamin” i już dzień w dzień obcowałem ze szlachetnymi kamieniami. Zacząłem również uczyć się ich ręcznej obróbki i artystycznego układania.

Opanowałeś tę sztukę?
Po kilku latach stałem się fachowcem, dostającym coraz lepsze oferty pracy układania skomplikowanych mozajek na dużych powierzchniach. Doszedłem do szczytu w tym zawodzie, wykładając kamienne elewacje ekskluzywnych wili i ściany prestiżowych wysokościowców.

Praca na wysokości to najwyższa hierarchia w tym zawodzie?
Nie każdy dobry fachowiec w układaniu i obróbce kamienia nadaje się do pracy na wysokości, a szczególnie kiedy potrzebna jest duża siła fizyczna, bo płyta kamienna może ważyć 200 kg. Trzeba ją delikatnie przenieść na rusztowaniu zewnątrz budynku nawet 30 metrów, w czym pomaga trzech członków brygady, ale jeszcze ją zamocować z dokładnością do milimetra. Każdy błąd to potencjalne niebezpieczeństwo, że po jakimś czasie płyta może oderwać się od ściany budynku. W czasie nieprawidłowego mocowania może ona pęknąć, co jest stratą finansową całej 10 – osobowej brygady, którą kierowałem. Nie było „fuszerek” błędów, więc wykonawcy zabiegali o naszą prace.

W tym czasie trenowałeś w siłowni?
Regularnie, w roku 1991 w wyciskałem leżąc 170 kg. Trening siłowy pomagał mi w pracy, trzymał przy zdrowiu, ale z zbiegiem upływu lat zmniejszałem obciążenia, starając się jednak ćwiczyć intensywnie.

Praca i siłownia wypełniała w pełni Twój czas?
Okres pobytu w USA przerywałem wyjazdami do Polski, a żona z dziećmi regularnie odwiedzała mnie. Zwiedzaliśmy wówczas ciekawe miejsca w Stanach. Po pracy często zabierałem żonę do dobrych chicagowskich restauracji, a w soboty byliśmy w popularnym polonijnym lokalu gastronomiczno – rozrywkowym, prowadzonym przez braci Godlewskich byłych zapaśników. Można było w nim dobrze zjeść, pobawić się i rozmawiać z ciekawymi ludźmi: znanymi sportowcami i artystami m.in. z Wojtkiem Fortuną, Stanem Borysem, Niemenem, Krzysztofem Krawczykiem, Waldemarem Koconiem, Andrzejem Gołota.
Po kilku latach pobytu w Stanach ściągnąłem do Chicago córkę i syna. Magda jest dobrym informatykiem, prowadzi własną firmę, ćwiczy od lat w fitness klubie, Marek zaś uprawia kulturystkę rekreacyjną, a zawodowo poszedł w moje ślady, prowadzi firmę remontową.

Zastanawiałeś się dlaczego Tobie udało się w Ameryce?
Miałem sporo szczęścia. Prawie z lotniska trafiłem do osoby, która dostrzegła, że pomimo niedostatecznej znajomości języka angielskiego mogę być przydatny w prowadzonej przez nią firmie. Po latach pobytu w Stanach dotarło do mnie, że podstawą mojego powodzenia były jednak cechy charakteru, które ukształtowałem w młodości ucząc się, pracując zawodowo oraz trenując kulturystykę.
Aby tam zacząć szybko i godnie funkcjonować, z natury trzeba być walecznym optymistą i mieć mocne podstawy zawodowe, talent lub „smykałkę” do szybkiego przyswajania sobie nowego zawodu. I aby utrzymać pracę, a konkurencja tam jest ogromna, trzeba solidnie i ciężko pracować. Bez pracy i znajomości języka obcego człowiek jest marginesem społecznym, człowiekiem zbitym psychicznie. Mnie udało się!





(Na zdjęciu: Zbyszek Małachowski, w listopadzie 2012 roku, z dyplomem otrzymanym za zwycięstwo w ogólnopolskich zawodach „Radom 1971". Dyplom podpisany i wręczony przez Bena Weidera- prezydenta międzynarodowej federacji kulturystów IFBB. Fot. z arch. Z.M.).

Od dziesięciu lat wraz z żoną mieszkasz na stałe w Polsce.
Przychodzi taki czas, w którym powinno wrócić się do ojczystego kraju. Nad morzem wybudowaliśmy swój pensjonat, w którym parapety, podłogi są wyłożone granitowymi lub marmurowymi płytkami. Przyjeżdżają do nas wypoczywać znajomi i goście z różnych krajów. I wszyscy są zadowoleni, co jest dla nas wielką satysfakcją. Można powiedzieć, ze żyjemy sobie spokojnie blisko morza w otoczeniu miłych i sympatycznych ludzi. Co więc jeszcze potrzeba?

Ćwiczeń siłowych…
Nad swoim mieszkaniem mam wszystko, co do tego potrzebne: ławeczka do wyciskania, sztanga, sztangielki o różnym obciążeniu i nawet mały atlas oraz batutę, a do sufitu zawieszony jest worek bokserski. W sezonie, gdy jest u nas komplet wypoczywających trudno po 12 godzinach pracy zebrać się za trening siłowy. Ale raniutko, gdy goście śpią wychodzę z żoną na powietrze i wykonujemy przez 30 minut proste ćwiczenia gimnastyczne, Po sezonie wczasowym mam więcej czasu dla siebie i staram się regularnie odwiedzać moją siłownie.

Worek bokserski w Twojej siłowni spokojnie sobie wisi, bo okoliczni mieszkańcy pewnie nie wiedzą, że kiedyś nazywano Ciebie bokserem!
Przyznaję, że jest zaniedbywany przez lato, ale od jesieni wieczorami worek okładam pięściami, bo przed sezonem muszę być w formie (śmiech). Jak tylko na stałe zamieszkaliśmy w Mikoszewie i zaczęliśmy prowadzić bar, to kilku rozrabiaków okolicznych i przyjezdnych przekonało się, że sztukę bokserską jak i wolę walki mam we krwi. Najbardziej utrwaliło mi się w pamięci spacyfikowanie największego rozrabiaki w okolicy, zwanego przez mieszkańców „Łapką”. Jedno ramię miał krótsze, ale jak sobie popił, to pięścią mógł rozwalić wrota stodoły. Cieszył się złą sławą w kilku okolicznych powiatach, która onieśmielała nawet łobuzów z dużych miast. Właśnie kiedyś ten osobnik ,w stanie upojenia postanowił pokazać, że on będzie rządził w moim barze.

To dobra okazja do „ćwiczenia” sztuki walki!
Łapka ryknął, w drzwiach baru, a goście zaczęli się potulnie tyłem ulatniać się z lokalu. Wyszedłem z za lady, patrząc mu prosto w oczy. Moje chwilowe niezdecydowanie przyjął za oznakę kapitulacji, ściągnął z siebie bluzę, następnie koszulę i chwiejąc się na nogach przyjął bokserską postawę, ruszył do przodu. Gdy wykonał trzeci krok, moja lewa pięść dotarła do jego szczeki, a prawa hakiem „pogłaskała” brzuch. Ciężkie chłopisko runęło jak wór. Ledwo wyciągnąłem go na dwór , ciągnąc go za nogi. Ktoś podał mi kubeł wody, inny jego koszulę. Jeden kubeł wody go nie obudził. Od tamtej pory „Łapka” stał się grzecznym, spokojnym człowiekiem a mój bar omija szerokim łukiem.

Teraz żyjesz sobie spokojnie, przez 4 - 6 miesięcy w roku masz więcej czasu dla siebie. Czy nie chciałbyś stać się działaczem w kulturystyce, np. funkcjonować społecznie w okręgowym związku kulturystyki.
Nie widzę potrzeby. To funkcja dla młodych, którzy starają się żyć z kulturystyki, mają siłownie, sprzedają odżywki i inne produkty… Zresztą z moimi tradycyjnymi zasadami i nawykami, trudno byłoby mi dostosować się do realiów współczesnej wyczynowej kulturystki, która mnie nie interesuje, po prostu ona mi się nie podoba. O kulturystyce z okresu młodości, z każdym chętnie porozmawiam, przy gościnnym stole, najlepiej w moim pensjonacie, w Mikoszewie. Zapraszam!

Co powiedziałbyś tym, którzy w anabolikach widzą „cudowny środek” na zrobienie kariery sportowej w kulturystyce?
Szkoda zdrowia i pieniędzy na takie sztuczne wspomaganie swojej kariery. W polskim czasopiśmie dla kulturystów wyczytałem, że „bez masy nie ma klasy” i nie chodzi tu pewnie o namawianie do odwiedzania apteki? Nie jest tajemnicą, że środki na tzw. sztuczną masę królują w siłowniach. W USA i pewnie w Polsce są to duże pieniądze w szarej strefie nielegalnego handlu anabolikami, przy jednocześnie małej skuteczności państwowych instytucji powołanych do zwalczanie dopingu, również w kulturystyce. W Stanach pomimo, iż skala zjawiska dopingu jest większa niż w Polsce, to ich skuteczność wzrasta. W sporcie amatorskim, a od niedawna zawodowym, rygorystycznych przepisów nie opłaca się lekceważyć, bo bajońskie kary pieniężne i wyroki pozbawienia wolności częściej zapadają. Stały się społeczną koniecznością. Są też niezależne media, które z wielkim upodobaniem, „rozrywają na strzępy” mistrza złapanego na dopingu.
W kulturystyce widocznie jest fatalnie, bo od prawie 40 lat, mimo starannych zabiegów i lobowania, MKOL nie wprowadził tego sportu do programu Olimpiady. I nic nie wskazuje, że w najbliższych latach coś się w tym zmieni na lepsze.
Dziękuję za rozmowę
Jan Włodarek, listopad 2012 r.
Rej.670/ Wywiady – 22/ 2012.12.19/ JWIP.PL
Aktualizacja: 2013.02.17, godz.21:05



Nie należy rozpoczynać treningu siłowego pod wpływem środków dopingujących i odurzających. Przed wykonywaniem opisanych tutaj metod treningowych i ćwiczeń należy się skonsultować z lekarzem. Autorzy i właściciel strony JWIP.PL nie ponoszą jakiejkolwiek odpowiedzialności za skutki działań wynikających bezpośrednio lub pośrednio z wykorzystania informacji zawartych na tej stronie.
Ostatnie Artykuły
Skutki koronawiru...
Święta Wielkiej ...
Zmarł nasz Przyja...
Wspomnienie... Pa...
Rak jądra choroba...
Flesz
Słupsk- 2009, klasyk
Słupsk- 2009, klasyk
BOGDAN KASZUBA
Na forum
Tylko aktywnych zapraszamy na forum
oraz
do Pionierów



















































Jeżeli na tej stronie widzisz błąd, napisz do nas.

Jan Włodarek | Historia | Sylwetki | Wywiady | Porady | Trening | Dietetyka | Medycyna | Wspomaganie | Sterydy | Ośrodki | RÓŻNE